piątek, 30 sierpnia 2013

1# Recenzja : George R.R. Martin - Gra o tron + Witajcie

Witam :)
Założyłam tego bloga kierowana swoją miłością do książek oraz tym, aby dzielić się odczuciami na ich temat z innymi miłośnikami literatury. Nie ukrywam, że bardzo zainspirowały mnie Wasze blogi, moja współlokatorka oraz pewne, niewinnością tchnące, istoty z Przystani :)
Dlatego też, żeby nie przedłużać i się nie cackać, zaczynam od razu od pierwszej recenzji, w której to na tapetę idzie (przeczytana jeszcze w lipcu) sławetna "Gra o tron"

 




Tytuł: Gra o tron
Tytuł oryginalny: A Game Of Thrones
Autor: George R.R. Martin
Seria: Pieśń Lodu i Ognia
Część: I
Liczba stron: 844
Wydawnictwo: ZYSK I S-KA





 „W grze o tron zwycięża się albo umiera.”


Mało jest osób czytających książki, którzy nie słyszeliby o sławnym cyklu George’a R.R. Martina. Dzięki serialowi powstającemu na jego podstawie, seria bardzo szybko zaczęła wspinać się na szczyty drabiny popularności. Książki pana Martina można znaleźć niemal w każdej księgarni, za to w bibliotekach byłby to niemal cud – po każdy tytuł z serii ustawiają się kolejki oczekujących. Jednak czy słusznie? Moim zdaniem tak. Aczkolwiek mogę się mylić. 

Przejdźmy jednak do książki. W „Grze o tron” (jak i pozostałych częściach cyklu o dumnej nazwie „Pieśń Lodu i Ognia”) pan Martin, znany przede wszystkim z nagłego uśmiercania głównych bohaterów (lub akurat tych, których  się lubiło) przenosi nas do stworzonego przez siebie świata, gdzie toczy się zwyczajne życie prostych ludzi, gdzie władcy ścierają się ze sobą w walce o władzę, gdzie wszystko jest możliwe, bo magia tak naprawdę nie umarła, chociaż niektórzy mogliby sądzić inaczej. 

Większość wydarzeń rozgrywa się w krainie Westeros – podzielonej na Siedem Królestw zjednoczonych pod berłem jednego władcy. Ale mamy też Wolne Miasta, krainy za morzem i sławny Mur na północy. Lądujemy w Westeros akurat w momencie, gdy umiera królewski Namiestnik, a jego obowiązki ma przejąć przyjaciel króla Eddard Stark. Toczącą się akcję obserwujemy z perspektywy kilku głównych bohaterów – z rodu Starków mamy więc Neda, Catelyn, Sansę, Aryę i Brana oraz bękarciego syna Neda Jona Snow; Lannisterów reprezentuje karzeł Tyrion, a na dokładkę mamy również Daenerys Targaryen za wąskim morzem – według niektórych prawowitą dziedziczkę Siedmiu Królestw.

Nie będę się więcej rozwodzić na temat fabuły, bo większość ją zna z ustnych podań, Internetu, serialu lub po prostu przeczytała książkę, a dziewiczym istotom nieskalanym jeszcze tą wiedzą nie chce psuć radości pierwszego spotkania z „Grą o tron”. Wspomnę natomiast o stylu, w jakim została napisana książka – przywodzącym na myśl styl Tolkiena. Pan Martin bardzo szczegółowo i skrupulatnie opisuje zarówno bohaterów, jak i ich otoczenie czy nawet ubiór – za każdym razem przychodziła mi do głowy myśl, że jak na mężczyznę przykłada dużą wagę do stroju swych podopiecznych. Ta drobiazgowość może być momentami męcząca, pomaga jednak czytelnikowi dostrzec świat książki takim, jakim widzi go pan Martin. A przynajmniej podobnym.

Czytanie pierwszej części szło mi dość topornie, z kilku względów – po pierwsze: e-book. Zdecydowanie wolę papierowe książki, jednak tutaj potrzeba była silniejsza. Nie posiadam żadnych nowoczesnych gadżetów, więc musiał mi wystarczyć laptop. A czytanie z laptopa może być męczące; po drugie: oglądam serial. Zanim książka wpadła w moje łapki, nastał sezon 3.  A że sezon 1 był tym, który najbardziej zapamiętałam, także wydarzenia pierwszej części „Pieśni Lodu i Ognia” nie były dla mnie tajemnicą. Miałam ochotę skończyć książkę jak najszybciej, a potem następną i następną, aż do momentu, na którym stanął serial; po trzecie (również związane z serialem): serial dość wiernie książkę oddaje. Wszystkie wydarzenia, które pamiętałam z sezonu nr 1, znalazłam również w książce – tylko o wiele bogatsze.

Nie mogę oceniać tempa akcji – właśnie z powodów powyżej. Chciałam, żeby było szybsze, ale czy gdyby to było moje pierwsze spotkanie z „Grą o Tron”, myślałabym podobnie? Chętnie podyskutowałabym na ten temat z osobami, które najpierw dostały w swoje łapki książkę. Chciałabym poznać ich odczucia i spojrzenie na fabułę i całą resztę bez serialowej otoczki. Przypuszczam, że dla mnie takie spojrzenie zacznie się dopiero gdzieś w okolicach drugiego tomu „Nawałnicy mieczy”.

Powinnam wspomnieć co nieco o bohaterach, bo jest ich tutaj naprawdę cała tęcza, a każdy jest inny i ma własne spojrzenie na świat. Jedna z moich koleżanek ze studiów, która pochłonęła już to, co było do pochłonięcia, jeśli chodzi o tę serię, mówiła, że podoba jej się to, że nie ma tutaj bohaterów czarnych i białych – tak naprawdę nie ma tylko dobrych i tylko złych. Po części się z nią zgadzam. W „Grze o Tron” każdy ma jakieś swoje słabości, mniejsze lub większe. Każdy popełnia błędy – czasem nawet okazują się one większej rangi niż przypuszczano i mają znaczenie dla dalszych losów całego królestwa. Pan Martin mówi, że pragnie, by czytelnik bał się odwrócić stronę w czasie czytania i wprowadza ten plan w życie. Właściwie nigdy do końca nie wiadomo, jak zachowa się dany bohater, ani co powie. Czy uległa, uprzejma dama nie chwyci miecza i nie zabije z zimną krwią swych prześladowców? Czy zwykła służąca nie okażę się ukrytym szpiegiem? Czy zaprzysiężony rycerz nie dopuści się zdrady wobec swojego króla? Czy matka nie poświęci dzieci dla zemsty? Nikt nie może być pewny, co go czeka, a ściany zamków mają uszy. Trzeba być ostrożnym, bo nigdy nie wiadomo, czy usłyszy cię przyjaciel czy kat. W tej części zdecydowanie najlepiej czytało mi się historie Brana oraz Aryi. Jeśli miałabym wskazać ulubioną postać, to właśnie na Aryę padłby mój wybór. Dlaczego? Bo jest silna i odważna, woli walkę i miecz niż piękne suknie i sztuczne uprzejmości. Jest postacią wyrazistą, jedną z tych kobiet, którą potrafią zatrząść światem (a przynajmniej będą potrafiły, bo jakby na to nie patrzeć Arya jest jeszcze dzieckiem). Gdybym miała stworzyć własną postać, siebie w „Grze o Tron”, byłabym podobna do Aryi.
Jeśli chodzi o resztę – Jon Snow również ma moją sympatię. Nikt się pewnie nie zdziwi, jeśli wskaże również Tyriona – bo jest zabawny, lubię jego ironię i wydaje się być najbardziej szlachetny z całego kłębowiska Lannisterów. Do spółki brakuje jednak jeszcze Daenerys. Niezbyt oryginalnie wybrałam swój ulubiony skład, raczej nikogo on nie zadziwi.
Kogo nie lubię? Chyba nie było takiego kogoś, kto zasłużył na moją większą niechęć – w serialu Varys jest dość irytujący, ale w książce szło go znieść; i Catelyn Stark – czy może raczej te fragmenty, które odnosiły się do świata widzianego jej oczyma.
Muszę stwierdzić, że takie rozszczepienie powieści na części odnoszące się do poszczególnych bohaterów bardzo przypadło mi do gustu. To całkiem miła odmiana po książkach z tradycyjnymi rozdziałami. Minus tego jest jeden (niewielki. Wręcz maciupeńki), a mianowicie taki, że czasem przygody jednej osoby kończyły się w takim momencie, że miałam ochotę opuścić resztę fragmentów i od razu przejść do dalszego ciągu jej historii. 

Mam wrażenie, ze ta recenzja wyszła nieco chaotycznie, jednak chciałam w niej umieścić wszystko, co dyktowało mi serce. „Gra o Tron” wpisała się w listę moich ulubionych lektur i mam nadzieję, że następne części mnie nie zawiodą. Zastanawia mnie jednak jedna rzecz: czy kiedy po latach postanowię do niej wrócić, będzie mi się tak samo podobała? I czy za dziesięć, dwadzieścia lat, ktoś będzie jeszcze pamiętał, jak wstrzymywaliśmy oddech czytając historie mieszkańców świata George’a R. R. Martina? Czy nasze dzieci również pochłonie Westeros?
Przyszłość pokaże.

Moja ocena: 9/10