piątek, 25 kwietnia 2014

19# Recenzja: John Green - Gwiazd naszych wina






Hazel ma szesnaście lat i raka tarczycy z przerzutami do płuc. Już raz wydawało się, że to będzie koniec , jednak przetrwała ciężki okres i nadal żyje – dzięki terapii eksperymentalnym lekiem oraz towarzyszącej jej wszędzie butli z tlenem. Dziewczyna nie chodzi do szkoły, nie ma przyjaciół. Dnie spędza głównie na oglądaniu American’s Next Top Model oraz czytaniu raz za razem powieści „Cios udręki”.
Matka Hazel pragnie, aby jej córka wiodła, mimo choroby, życie normalnej nastolatki, dlatego namawia ją do uczestnictwa w grupie wsparcia, która spotyka się w piwnicy kościoła. Pewnego dnia na spotkaniu pojawia się przystojny i inteligentny Augustus, który od razu zwraca uwagę na Hazel. Chłopak chwilowo wygrał z rakiem – jest po amputacji nogi i nie ma nawrotów. W oczy rzuca się szczególnie jego pogoda ducha i poczucie humoru, które wydaje się zaraźliwe. Między nim a Hazel szybko rodzi się silna więź. Dziewczyna zaraża Gusa swoją obsesją na punkcie „Ciosu udręki”. Książka ta opowiada o chorej na raka Annie, jej zmaganiach z problemami wynikającymi z choroby i rodzinnymi kłopotami. Powieść kończy się niespodziewanie w połowie, zupełnie jakby Anna była zbyt chora, żeby dalej snuć swą opowieść. Lub jakby umarła. Hazel wielokrotnie wysyłała listy do tajemniczego autora tej książki, jednak nigdy nie dostała odpowiedzi na swe liczne pytania. Jednym z jej marzeń jest właśnie poznanie dalszego losu bohaterów pod odejściu Anny. Augustus, również oczarowany „Ciosem udręki”, postanawia spełnić marzenie Hazel.

„Gwiazd naszych wina” jest książką wyjątkową i wiele osób już pisało na jej temat. Byłam więc przygotowana na to, że dostanę dobrą, wzruszającą i mądrą powieść, dlatego oczekiwania były wielkie. Czy zostały spełnione? Jak najbardziej!

Na początek muszę powiedzieć jednak, że emocje byłyby o wiele większe, gdybym nie znała ogólnego zarysu fabuły i nie wiedziała, że książka jest dobra. Nie znaczy to jednak, że mam do niej jakieś zastrzeżenia. Bo szczerze powiedziawszy – nie mam żadnych. I znowu będzie nudno, bo to będzie kolejna książka, która dostanie ode mnie najwyższą ocenę.

www.pinterest.com
„Gwiazd naszych wina” jest piękna! Jest po prostu piękna, a mi tym bliższa z racji (przyszłego) wykonywanego zawodu. Niby jest to powieść młodzieżowa, ale ja tutaj nie wychwyciłam typowych cech młodzieżówki. Według mnie jest to książka dla osób w każdym wieku, bo każdy zrozumie ją inaczej, będzie odczuwał inne, chociaż podobne emocje, wyciągnie inną naukę, co innego zapamięta.

Hazel jest chora. Bardzo chora. Opiekuje się nią głównie mama, tata jest tym, który zarabia na rodzinę (a jednocześnie, o dziwo, jest też tym członkiem rodziny, który płacze najczęściej).  Dziewczyna spędza czas na czytaniu i oglądaniu telewizji. Nie jest zbyt zachwycona chodzeniem na grupę wsparcia, ale mimo to chodzi.  Wydawałoby się, że osoba w jej sytuacji powinna dziękować za każdy dzień i starać się go wykorzystywać do granic możliwości.

Zupełnie inną, chociaż podobną, postacią jest Gus. Energiczny i wesoły, chociaż przecież w każdej chwili może się spodziewać nawrotu choroby. Jego obecność nadaje życiu Hazel nowych barw. Augustus ma też pewną małą obsesję – chciałby zostawić coś po sobie na tym świecie, zostać zapamiętanym. Najlepiej, gdyby był to jakiś bohaterski czyn, uratowanie komuś życia, coś godnego chwały.

Razem z Hazel i Gusem wkraczamy w świat ludzi chorych na raka. Osób, które każdego dnia walczą – nie tyle z chorobą, ile z własną psychiką. Bo skądś ta siła dla organizmu musi płynąć. Walczą o samą wolę walki, o chęć do życia, o siłę na kolejną chemioterapię, która nie daje efektów, na kolejną wizytę w szpitalu. Walczą z własnym strachem przed bólem, śmiercią i samotnością. Przed opuszczeniem przez najbliższych, których ta walka już wykończyła. Poznajemy postawy rodzin w obliczu choroby i śmierci. Dzięki tej książce sama mogłam spojrzeć z nieco innej perspektywy na chorobę nowotworową i przekonać się, że jest to o wiele bardziej trudne, niż mogłoby się wydawać wówczas, gdy ten problem nie dotyczy bezpośrednio Ciebie lub kogoś bliskiego.

Co szczególnie podobało mi się w tej książce? Podejście bohaterów do własnej choroby. Fakt, że potrafią z niej żartować, chociaż wydaje się, że przecież to taka poważna sprawa, że nie wypada i w ogóle jak to? Jednak moim zdaniem jest to świetny sposób na oswojenie choroby, na uczynienie jej mniej straszną, mniej tragiczną. Mniej ostateczną. Zachowanie dobrego humoru, dobrego samopoczucia jest bardzo ważnym elementem zdrowienia. Daje siłę, którą przecież tak łatwo utracić.

wehearit.com
John Green zaskoczył mnie rozwojem sytuacji. Spodziewałam się oczywiście, że nie obejdzie się bez
czyjejś śmierci, ale nie przypuszczałam, że będę przeżywać odejście akurat tej osoby. Przy okazji pragnę zauważyć pewien fakt, nie wiem czy Wy też takie macie… Jak dla mnie niektóre książki mogłoby kończyć się śmiercią bohatera i nie wyjawiać, co działo się potem. Śmierć jest momentem pełnym bólu, rozpaczy i innych silnych emocji. Nie trzeba skupiać się na niczym, można niejako na chwilę pogrążyć się we własnym smutku. Jednak właśnie potem przychodzi ten moment, gdy trzeba nauczyć się żyć bez tej osoby. I to jest o wiele trudniejsze i bardziej bolesne niż sam moment śmierci. Czułam to przy „Szukając Alaski”, czułam to teraz.

„Gwiazd naszych wina” polecam wszystkim, niezależnie od wieku. Powieść, chociaż porusza tak smutny i niełatwy temat, jest też pełna humoru, miłości i młodzieńczej chęci do życia. To nie jest historia o chorobie. To historia o życiu pomimo choroby.


Moja ocena: 10/10


Wyzwania: Pod hasłem, Przeczytam tyle, ile mam wzrostu - 2,2cm, Klucznik





PS: Czy jest ktoś, kto czytał książkę i potrafi obejrzeć ten zwiastun bez wzruszenia się?

sobota, 19 kwietnia 2014

18# Recenzja: Magdalena Kempna - Przebudzenia doktora Sørena





Minęły trzy lata od śmierci króla-tyrana Glibannѐna i na tronie państwa Nort zasiada teraz jego młodszy brat Linnamѐn. Młody król pragnie, aby jego rządy sprowadziły na lud dobrobyt i otworzyły kraj na pokojowe kontakty z sąsiadami. Jest dobry i sprawiedliwy wobec swych poddanych, słynie wśród nich ze swej wysokiej inteligencji i zamiłowania do rozwiązywania łamigłówek. Ludzie do tej pory przekazują sobie historie rozwikłanych przez niego spraw kryminalnych z czasów, kiedy jeszcze nie był królem.
Nadwornym lekarzem i przyjacielem króla jest półwampir doktor Søren. W czasie segregowania dokumentacji medycznej znajduje on dokumenty sprzed wielu lat, które mogą wskazywać, iż uwielbiana przez wszystkich księżna Sarrin, matka obecnego króla, wcale nie zmarła z przyczyn naturalnych.
Dodatkowo dzięki swym nadnaturalnych zmysłom doktor Søren natrafia na ślad spisku na życie króla. Zniknięcie Apillena, mistrza ceremonii, tuż przed Świętem Zimowego Przesilenia wskazuje, że Linnamѐm rzeczywiście może znajdować się w niebezpieczeństwie.

Czy królowi i jego najbliższym przyjaciołom uda się na czas rozwiązać zagadkę i powstrzymać spiskowców, czy może to zamachowcy będą górą i skończy się dobry czas dla królestwa Nort? Jaki wpływ na obecną sytuację mają nagle mnożące się zagadki z przeszłości? I co, u licha, robi na dworze tajemniczy wilkołak?

 „Przebudzenia doktora Sørena” są chyba pierwszą powieścią fantasy z elementami kryminalnymi, jaką dane mi było czytać (chyba, bo równie dobrze mogę mieć sklerozę). Autorką tej powieści jest Magdalena Kempna, laureatka konkursu na Literacki Debiut Roku (w którym sama chętnie wzięłabym udział. Zakładając, że udałoby mi się napisać coś sensownego). Do jej kupienia zachęcił mnie kusząco brzmiący tytuł i klimatyczna okładka, na opis z tyłu ledwo rzuciłam okiem. Potem zaczęłam się zastanawiać, co ja takiego znowu kupiłam (Wampiry? Wilkołaki? Serio? Znowu?). Ale skoro się powiedziało A  (czyli dokonało zakupu), trzeba też powiedzieć B (czyli przeczytać). I wychodzi na to, że książka ta jest bardzo fajnym przykładem na to, że czasem nie warto oceniać po opisie z tyłu, gdyż to co znajduje się w środku jest o wiele lepsze i ciekawsze, niż zdawałoby się na pierwszy rzut oka.

Karty dzieła pani Kempnej przenoszą nas do fikcyjnego królestwa Nort. Jak każde fikcyjne królestwo, tak i to miało w swych dziejach znienawidzonego tyrana. Tyran umarł (właściwie: został zamordowany), niech żyje nowy, dobry król tułacz.

Dzięki wielu retrospekcjom możemy dowiedzieć się co nieco o przeszłości państwa Nort, a także poszczególnych  naczelnych postaci. Wspominałam już pewnie gdzieś, że uwielbiam retrospekcje, a te w bardzo ciekawy sposób pomagają czytelnikowi w rozwiązywaniu zagadek, z którymi mierzy się doktor Søren i jego król.

Dużym plusem powieści jest przede wszystkim to, że nie można się z nią nudzić. Niemal od początku coś się dzieje, akcja rozwija się cały czas, ciągle zza rogu wyskakują nowe fakty lub nowe pytania. Pani Kempna pisze w sposób, który wciąga czytelnika w wykreowany przez nią świat – ani się obejrzymy, a tu już jesteśmy na ostatnich kartach powieści.

Warto zwrócić też uwagę na to, jak wykreowane zostało samo państwo. Nort jest krajem zimnym i surowym, który pod względem klimatu porównałabym do Alaski lub północnej Norwegii. Władza absolutna spoczywa w rękach króla, którego najbliższymi współpracownikami są baronowie i biskupi. Jest to państwo dość konserwatywne, mieszkańcom (zwłaszcza tym najbogatszym i najbardziej wpływowym) ciężko jest przyzwyczaić się do tego, że nowy król pragnie wprowadzić więcej nowoczesności i tolerancji (w szczególności dla istot takich jak chociażby wampiry czy wilkołaki). Panuje wiara w jednego Boga, jednak nie mamy do końca sprecyzowane, jaki jest to Bóg. Ciekawym jest natomiast fakt dotyczący małżeństwa władcy – albowiem król Nort może mieć tyle żon, ile zechce. Bardzo to dla króla wygodne.

Nie mam też się do czego przyczepić, jeśli chodzi o kreację głównej intrygi. Pani Kempna bardzo to sobie ładnie przemyślała i niemal do końca nie wiadomo, kto za tym wszystkim stoi i jakie dokładnie motywy nim/nimi kierują. A doktora Sørena po prostu trzeba polubić, a ponieważ jest lekarzem, wiążą się z tym i pewne drobne medyczne nawiązania, co mnie jako powiązaną z tematem, cieszyło niezmiernie.

Podsumowując, jest spójnie, sensownie i ciekawie. Mogę polecić, nawet osobom, które nie bardzo lubią wszelkie czary-mary, bo na główny plan wysuwa się jednak ta część „kryminalna”. Czasem nawet można zapomnieć, że czyta się powieść fantasy.


Moja ocena: 8/10




   ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


pinterest.com

HAPPY EASTER, BOOKWORMS!

 

sobota, 12 kwietnia 2014

17# Recenzja: Eowyn Ivey - Dziecko śniegu



 
Mabel i Jack są małżeństwem od wielu lat. Największym marzeniem obojga była zawsze gromadka dzieci i radość, jaką niesie ze sobą dom pełen tych małych istotek i ich wesołego gwaru.
Życie jednak potoczyło się zgoła inaczej. Ich jedyne dziecko urodziło się przed terminem – martwe.
Mabel bardzo ciężko zniosła tę stratę, małżeństwo w pewien sposób oddaliło się od siebie. Kobieta nie potrafiła dłużej znieść szumu życia w wielkiej rodzinie, gdzie było mnóstwo matek i mnóstwo dzieci. Zapragnęła zamieszkać na srogiej Alasce, gdzie od nowa budowaliby z mężem swoje szczęście i w trudzie pracy na własnej ziemi odnaleźli utracony spokój.

Pewnego wieczoru, gdy pierwsze płatki śniegu zaczynają spadać z nieba, Mabel wpada nagle w dobry nastrój i razem z Jackiem zaczynają bawić się na śniegu niczym dzieci. Kończy się to ulepieniem bałwana, któremu mężczyzna nadaje rysy małej dziewczynki, a kobieta obdarowuje ją szalikiem i rękawiczkami.

Następnego dnia po śnieżnym dziecku zostaje jedynie kupka śniegu, a para zaczyna widywać w okolicy swego domu nikomu nieznaną dziewczynkę. Najdziwniejsze jest jednak to, że tylko Jack i Mabel widzą tę drobną blondyneczkę w niebieskim płaszczyku – nawet syn sąsiadów, Garett, zaprawiony w polowaniach mimo młodego wieku, nigdy nie natknął się w lesie na jej ślady.

Płochliwa jak leśne zwierzątko dziewczynka wkrótce staje się stałą bywalczynią domu Jacka i Mabel, a para zaczyna traktować ją jak własne dziecko. Faina – bo tak ma na imię – nigdy nie spędza nocy w chacie małżeństwa, a góry i las traktuje jak jedyne bezpieczne miejsce na ziemi. Niezwykła i ulotna niczym śnieżny elf, wydaje się być częścią dzikiej przyrody Alaski.

Mabel dość szybko zaczyna uważać Fainę za istotę nie z tego świata. Wierzy, że oto ziściła się jedna z baśni, które ojciec czytał jej w dzieciństwie. Owa historia opowiada o starym małżeństwie, które ulepiło ze śniegu dziewczynkę, która dzięki mocy ich pragnienia posiadania dziecka, stała się człowiekiem. Jednak koniec tej baśni nie jest wesoły i zawsze, niezależnie od wersji, kończy się śmiercią dziewczynki. Mabel boi się takiego zakończenia w ich wypadku i z całego serca stara się, aby Fainy nie spotkał taki los. Tylko czy na pewno Faina jest ożywionym śniegowym dzieckiem?

Powieść Eowyn Ivey jest opowieścią specyficzną. Bardzo przypomina niektóre norweskie sagi – opisem codziennego życia ludzi w trudnych warunkach, ich walki o byt i przetrwanie kolejnej zimy, ich ciężkiej pracy – i tym u mnie zapunktowała. Jednak jeśli ktoś  nie lubi takich klimatów, może się wynudzić podczas lektury.

Okładka obiecuje nam świetną, mroczną historię. Czytając, ciągle zastanawiałam się, jakie to straszne rzeczy się wydarzą. Liczyłam, że będzie to może trochę thriller, może zostaną wprowadzone elementy grozy. Czekałam, aż okaże się, że Faina to upiór czy inna tego typu istota, czekałam na rozlew krwi, albo chociaż fragmenty przyprawiające o dreszczyk przerażenia. A tu klops. Nic takiego nie było, nie wydarzyło się nic, czego oczekiwałam. Ale może tak właśnie miało być? Może zamysłem autorki było wprowadzenie takiego klimatu, aby czytelnik czekał na grozę?

Taka groza bardzo by tutaj pasowała. Podczas czytania towarzyszy nam bowiem zimno i srogość Alaski, ale też miłość osób, które tam mieszkaj do ich własnej ziemi.

Tajemnica Fainy tak naprawdę nie rozwiązuje się wraz z zakończeniem powieści, więc nawet po przeczytaniu możemy zastanawiać się, kim naprawdę była. Z jednej strony mamy jej szczególną osobowość, szczególne zdolności, zamiłowanie do śniegu i życia w lesie, strach przed cywilizacją oraz niezwykłe okoliczności, w których się pojawiła. Rozmowy prowadzone z nią lub w jej towarzystwie mają również specjalny zapis – wypowiadane przez bohaterów słowa są ujęte w cudzysłów, co sprawia, że czytelnik nabiera pewnych podejrzeń. Że Faina naprawdę jest istotą stworzoną ze śniegu i ludzkiego oczekiwania i przemawia do innych w ich myślach.

W historię przedstawioną przez Eowyn Ivey można się wciągnąć. Styl autorki jest płynny, pozwala delektować się lekturą. Ale… No właśnie. Mnie zabrakło tego momentu kulminacyjnego, tej grozy, na którą czekałam, a która ciągle mamiła mnie obietnicą. Mam wrażenie, że niektórzy czytelnicy mogliby rzucić tę książkę w kąt, mniej więcej w połowie lektury.

Książka jest podzielona na trzy części, które są poprzedzone fragmentami baśni o Śnieżynce. Pierwsze dwie części to według mnie takie trochę wleczenie się przez życie. W życiu starego małżeństwa pojawia się mała dziewczynka, która wydaje się być magiczna i obie strony robią ku sobie podchody, aby wreszcie pokochać się jak rodzina. Coś się tam niby dzieje, ale jest to tylko kilka obiecujących zdarzeń, po których można się obejść smakiem. Dopiero trzecia część przynosi z sobą więcej akcji i jest jak dla mnie jednocześnie pełna jakiejś takiej nostalgii i melancholii. Bardziej niż reszta książki, która zresztą cała wydaje się dość smutna.

Ciężko jest mi ocenić „Dziecko śniegu”. Z jednej strony może się wydawać, że tak książka jest nieco nudnawa. Dla mnie niby nudna nie była, ale mam pewien niedosyt z powodu niespełnionych obietnic. Chociaż z drugiej strony wydaje się, że tak właśnie miało być i te obietnice nie musiały się wcale ziścić.


Moja ocena: 8/10


Wyzwania: Za bajkami, za baśniami, Przeczytam tyle, ile mam wzrostu - 3,6 cm


wtorek, 1 kwietnia 2014

16# Recenzja: Philippa Gregory - Błazen królowej






Lata 1548 – 1558. Hanna Verde, przechrzczona Żydówka, przybywa wraz z ojcem do Anglii, szukając w tym kraju schronienia przed hiszpańską Inkwizycją, przez którą na stosie spłonęła jej matka. Dziewczyna podróżuje w przebraniu chłopca i pomaga swemu ojcu, który zajmuje się drukowaniem i sprzedażą różnych dzieł, natomiast w przyszłości ma zostać żoną Daniela Carpentera, jednego z mieszkających w Londynie Żydów.
Pewnego dnia do założonej przez ojca Hanny drukarni przybywa dwóch dostojnych mężczyzn. Okazuje  się, że jeden z nich to Robert Dudley, syn najpotężniejszego człowieka w Anglii. Drugim natomiast jest John Dee, uczony, typowy człowiek renesansu i mentor Roberta. Hanna jest zachwycona młodym Dudleyem, który nie dość, że jest przystojnym mężczyzną, to jeszcze do tego wie, jak oczarować kobietę. Zarówno on, jak i John Dee zaczynają interesować się młodą dziewczyną, gdy odkrywają, że zobaczyła za ich plecami anioła.
Tym sposobem Hanna trafia na dwór, zostając sługą lorda Roberta i błaznem króla Edwarda, syna Henryka VIII. Wbrew swoim chęciom zostaje szybko wplątana w sieć spisków, których głównym prowodyrem jest zazwyczaj jej uwielbiany pan Robert Dudley.

Hanna to dziewczyna inna niż wszystkie. Bardzo ceni sobie wolność i nie potrafi wyobrazić sobie, że po ślubie będzie musiała być posłuszna we wszystkim mężowi. Woli nosić pludry zamiast sukien i pracować z ojcem w drukarni, zamiast dbać o dom i trwać przy mężu. Każde jej spotkanie z narzeczonym kończy się kłótnią.
Historię dojrzewania Hanny do miłości, małżeństwa i bycia kobietą bez utraty wolności i swobody obserwujemy na tle wydarzeń dziejących się wówczas na angielskim dworze.

Małoletni i chorowity król Edward umiera, wykluczając z linii sukcesyjnej swoje siostry, Marię i Elżbietę. Królową zostaje lady Jane Grey, wnuczka Marii Tudor, siostry króla Henryka VIII. Jej panowanie trwa całe 9 dni, po czym tron przejmuje jego prawowita dziedziczka – księżniczka Maria, córka Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej.

Nasza Hanna-błaźnica zostaje wysłana w roli szpiega przez Roberta Dudleya do księżniczki Marii. Dziewczyna szybko zaczyna odczuwać sympatię do tej samotnej i pokrzywdzonej przez los kobiety, która ma jeszcze w sobie siłę, by walczyć o to, co jej się należy. Hanna staje się jedną z najbliższych sług Marii i pozostaje z księżniczką, gdy ta wstępuje w końcu na tron Anglii. Towarzyszy królowej podczas jej sporów z młodszą siostrą Elżbietą, obserwuje jej radość, gdy wychodzi za mąż za Filipa Hiszpańskiego, euforię, gdy spodziewa się dziecka. Jest przy niej w chwilach triumfu i słabości, pozostaje wierna, gdy inni się odwracają, widząc pewny upadek i rozpacz królowej.

„Błazen królowej” jest czwartą częścią słynnego cyklu tudorowskiego. Historie, jakie pani Gregory przedstawia nam opowiadając o czasach, gdy na tronie Anglii zasiadali Tudorowie, mają w sobie coś magicznego. Każda książka z tej serii, którą czytam, wciąga niemal od pierwszych stron, sprawia, że przypominam sobie, dlaczego tak lubię akurat ten okres angielskiej historii i budzi we mnie apetyt na więcej.

Bardzo byłam rada, iż tym razem będzie mi dane poznać historię królowej Marii. Z jakiegoś powodu polubiłam jej osobę, chociaż historia nie wypowiada się o niej zbyt pochlebnie i chciałabym jak najwięcej o niej wiedzieć. Trochę szkoda, że to nie ona jest narratorką tej powieści.
Czego się spodziewałam? Ano spodziewałam się, że Maria będzie przedstawiona jako twarda, pewna siebie królowa, która ostro dąży do upatrzonego celu, jest dumna, wyniosła. Królewska. Nazwano ją Bloody Mary, tak więc myślałam, że dostanę obraz takiego typowego kobiecego czarnego charakteru.
Tymczasem pani Gregory przedstawia nam zupełnie inną Marię – samotną, zrozpaczoną kobietę, dla której najważniejszy jest Bóg i Anglia. Maria wiele w swym życiu przeszła, wiele złych rzeczy. Wiele jej odebrano. Mimo to potrafiła znaleźć w sobie siłę, żeby jeszcze walczyć o to, co jej się należy. Miała wiele czułości dla Elżbiety, chociaż to na rzecz córki Anny Boleyn została ogłoszona dzieckiem z nieprawego łoża. To matka Elżbiety pozbawiła wszystkiego jej matkę.
Maria początkowo wcale nie przypomina Krwawej Mary z lekcji historii. Jest kobietą, która chce przywrócić wiarę katolicką w swoim ukochanym kraju, pragnie zbawienia swych poddanych i ich dobrego życia na ziemskim padole. Chce okazać miłosierdzie tym, którzy podnosili na nią rękę i knuli spiski. Chce być matką dla Anglii, kochaną starszą siostrą dla Elżbiety.

Maria nie planowała wychodzić za mąż. Pragnęła być królową-dziewicą. Jednak obawa o utrzymanie katolicyzmu sprawiła, że poślubiła Filipa Hiszpańskiego, największego księcia chrześcijaństwa. I chociaż poddanym nie bardzo przypadło to do gustu (jak wiadomo, Anglicy i Hiszpanie kochali się jak pies z kotem), Maria po raz pierwszy od dłuższego czasu była bardzo szczęśliwa. Oto bowiem znalazła kogoś, komu mogła ufać, na kim mogła polegać i kto darzył ją uczuciem. Już nie była samotna. Oczekiwanie na pierwszego potomka dodatkowo sprawiło, że królowa jaśniała niczym słońce.

Jest mi żal biednej królowej Marii. Ok, sprowadziła Inkwizycję do Anglii, torturowała i paliła na stosie ludzi, na których padł chociaż cień podejrzenia, że wyznają inną niż katolicka wiarę. Ale była przecież kobietą tak nieszczęśliwą, kobietą od której w końcu odwrócili się prawie wszyscy. Czuła to samo, co jej matka Katarzyna, gdy Filip na jej oczach flirtował z Elżbietą. Wszystkie życiowe niepowodzenia wpędziły ją w głęboką depresję, sądziła, że Bóg spojrzy na nią łaskawiej, jeśli uda jej się wyplenić zło w swym kraju.

Rozpisałam się o Marii, jednak to przecież Hanna jest główną bohaterką tej powieści. Hanna, która czuje na swych plecach oddech Inkwizycji, którą dusi wciąż zapach dymu ze stosu, na którym spłonęła jej matka. Hanna ma dość uciekania, pragnie znaleźć w Anglii spokojny, bezpieczny dom i poniekąd w końcu jej się to udaje. Jak wspomniałam wcześniej, obserwujemy jej przemianie z przestraszonej, pragnącej wolności dziewczyny w piękną, dojrzałą i wciąż wolną kobietę, która dodatkowo potrafi kochać bezwarunkową miłością i przebaczać.
Hanna jest jedną z nielicznych osób na dworze, która potrafiła być lojalna zarówno wobec królowej Marii, jak i jej siostry Elżbiety, którą również obdarzyła sympatią. Do tego dochodzi nasz drogi Robert Dudley, któremu postanowiła służyć dobrowolnie.

Pani Gregory tym razem postanowiła nas obdarzyć nowymi wątkami. Oprócz opisu sytuacji na królewskim dworze Anglii (a przy okazji także co nieco o roli błaznów i bożych głupców), mamy też pewne wzmianki o tym, co dzieje się w społeczeństwie. O działaniu Inkwizycji. O sytuacji Żydów w tamtym okresie. O renesansowym dążeniu do pogłębiania swej wiedzy i zadawania coraz to bardziej śmiałych pytań. Co nieco o alchemii i przepowiadaniu przyszłości.
I właśnie o to przepowiadanie przyszłości się martwiłam. Nie byłam pewna, czy pani Philippie uda się tak sprawnie wmanewrować wątek fantastyczny w powieść typowo historyczną, w której raczej się go nie spodziewałam. Moje obawy jednak były płonne, bo wyszło to bardzo naturalnie. Zdolność do przepowiadania przyszłości, którą ma Hanna, ten jej tak zwany Wzrok, jest w zasadzie głównym powodem, dla którego trafiła na dwór. Zagłębiając się w fakty historyczne, możemy się zorientować, że przecież renesans był takim okresem, gdzie ludzie z jednej strony zaczynali pogłębiać swoją wiedzę na temat świata i zaspokajać ciekawość, a z drugiej byli bardzo oddani Bogu i wierzyli w cuda o wiele bardziej niż współcześni.

Podsumowując, lektura „Błazna królowej” była dla mnie samą przyjemnością. W świetnie wykreowaną fikcyjną historię, pani Gregory perfekcyjnie wplotła losy królowej Marii, jednej z najciekawszych jak dla mnie europejskich władczyń. Nie nudziłam się ani przez moment i narobiłam sobie apetytu na kolejne lektury z cyklu tudorowskiego. Dodatkowo mogłam poznać nieco innej spojrzenie na postać księżniczki Elżbiety i późniejszej królowej Elżbiety Wielkiej. A Hanna, główna bohaterka, zdobyła moją sympatię swoją naturalnością i poglądami na kobiecą wolność, które bardzo przypadły mi do gustu. Trochę raziło mnie, co prawda, jej uwielbienie dla Roberta Dudleya, jednak powinnam sobie przypomnieć, że też kiedyś byłam nastolatką i że w tym wieku niezbyt mądre lokowanie uczuć  jest bardzo częste, dlatego nie wpłynie to na moją końcową ocenę.


Moja ocena: 10/10

Wyzwania: Grunt to okładka, Przeczytam tyle, ile mam wzrostu - 4,1cm, Klucznik