czwartek, 28 maja 2015

39# Recenzja: James Dawson - Wypowiedz jej imię





Wejdź o północy do łazienki, w której jest lustro. Weź ze sobą świece. Zapal je ostrożnie i uważaj, żeby niczego nie podpalić. Tylko tego by brakowało, żebyś wywołał pożar w środku nocy. Stań przed lustrem, wyprostuj plecy. Spójrz odważnie na swoje odbicie. Musi wyglądać upiornie w nikłym świetle świec, prawda? Nie przejmuj się, to bez znaczenia. Teraz spójrz sobie w oczy i wypowiedz głośno dwa słowa. „Krwawa Mary”. Już? Dobrze. Teraz musisz powtórzyć je jeszcze dwa razy. No, bądź odważny, przecież to tylko zabawa. „Krwawa Mary”. Świetnie. Jeszcze raz. Ostatni. Trzeci. „Krwawa Mary”. Świetnie. Teraz przyjrzyj się swojemu odbiciu. Widzisz ją? Nie? Nie szkodzi. Czasami nic się nie dzieje. To w końcu tylko zabawa prawda? Zwykłe, głupie, dziecięce wywoływanie duchów. Ale czasami ona przychodzi. Pojawia się ukradkiem w lustrze, tylko na mgnienie oka. Czasami przybywa w postaci podmuchu, który porusza płomykiem świec. Czasami zabija.



Piper’s Hall to elitarna szkoła z tradycjami dla bogatych dziewcząt. Jej wychowanki mają swoją własną legendę o Krwawej Mary. W noc Halloween grupka dzieciaków – dziewczyny ze szkoły oraz dwóch chłopców z pobliskiego miasteczka - postanawia zabawić się w wywoływanie duchów. Wchodzą ukradkiem do szkoły, stają przed lustrem w łazience i trójka z nich – Bobbie, Naya i Caine – wymawia 5 razy imię Krwawej Mary. Atmosfera w pomieszczeniu gęstnieje, czuć, że dzieje się coś dziwnego, ostatecznie jednak wszyscy wybuchają śmiechem i szybko zapominają o całej sprawie.




Następnego dnia całą trójkę zaczynają prześladować dziwne sny i zostawiony w różnych miejscach napis „5 dni”. Naprawdę dziwnie robi się, kiedy Bobbie, Naya i Caine dostają zbiorowego krwotoku z nosa. Dzieciaki zaczynają rozumieć, że to nie są przelewki, kiedy bez śladu znika ich koleżanka, Sadie, która kilka dni wcześniej wypowiedziała w łazience imię Krwawej Mary…

Rozpoczyna się dramatyczny wyścig z czasem, którego stawką jest życie. Tylko w jaki sposób można walczyć z duchem?


Ta książka BYŁA GENIALNA! Po prostu GENIALNA! Kiedy tylko ją zobaczyłam, wiedziałam już, że koniecznie muszę ją przeczytać i z niemałą przyjemnością zabrałam się za lekturę. A kiedy już zaczęłam czytać, wprost nie mogłam się oderwać! Przyssałam się do tej powieści (albo ona do mnie – któż to wie?) niczym jakaś książkowa pijawka. Chciałam wiedzieć, co będzie dalej, co się wydarzy, jak to wszystko się skończy i kim jest Krwawa Mary. Co tam obowiązki – ja musiałam czytać!


Pierwszy raz spotkałam się z książką tego autora, ale muszę przyznać, że po tym, co pokazał w „Wypowiedz jej imię”, chciałabym już móc przeczytać inne jego książki. Potrafi trzymać czytelnika w napięciu przez całą lekturę, rzucać zagadkami na prawo i lewo, tworzyć do nich całkiem inne rozwiązania, niż można by się było spodziewać, a to wszystko podaje w tak przyjemnej do czytania formie, że nie można się jej oprzeć. I zna mój ulubiony, najukochańszy serial!



Tak apropos „Supernatural” (bo to o nim mowa) – gdy zostało wspomniane na początku powieści, część
mnie spodziewała się, że autor w podobny sposób rozwiąże problem Mary, jak to zrobili Sam i Dean. Z jednej strony nawet by mi się to podobało, ale z drugiej cieszę się, że wymyślił całkiem coś innego i do końca nie pozwolił czytelnikowi odetchnąć. Zakończenie w bardzo horrorowym stylu!



Po historii o Krwawej Mary można by się było spodziewać ciężkiej, przerażającej atmosfery. „Wypowiedz jej imię” raczej nie straszy (chociaż ja troszkę się bałam, kiedy czytałam ją w nocy, ale to dlatego, że ogólnie boję się luster :P), nie ma tu grozy i tego klimatu, który kojarzy mi się z gęstą, białą jak mleko mgłą, który jest tak charakterystyczny dla niektórych dzieł na przykład Kinga. Jest za to napięcie i ciągła akcja, nie ma odpoczynku, dzieje się dużo i przez cały czas. Książka ma własną wyjątkową atmosferę, która sprawia, że chcę więcej i że żałuję, że to już koniec, bo chciałabym jeszcze.

Bardzo polubiłam Bobbie – główną bohaterkę. To typ outsiderki, która nie lubi być w centrum uwagi. Ma jedną najlepszą przyjaciółkę, Nayę, i to jej wystarcza. Podobało mi się, jak potrafiła zachować zimną krew i opanowanie, pomimo przerażenia, które tak naprawdę odczuwała. Była taka realna, taka naturalna i chyba troszkę podobna do mnie.

Główny bohater męski po raz kolejny został moim ulubieńcem (ach, ci książkowi amanci). Nie wiem, co to za urok Caine miał w sobie, ale zdobył moją sympatię.

Odkryłam w tej powieści tylko jeden drobny błądzik, który troszkę mi przeszkodził w całkowitym uwielbieniu… Chociaż nie. Jednak mam dla tej książki całkowite uwielbienie, pomimo tego drobnego niedociągnięcia, dla którego znalazłam już wytłumaczenie. Poraniony człowiek w zamkniętej trumnie nie wytrzyma 5 dni, prawda? Udusiłby się albo wykrwawił, zanim zdążyłby umrzeć z powodu odwodnienia. Ale nastolatkowie niekoniecznie muszą o tym wiedzieć.

Myślę, że ta książka w pewnym stopniu odczarowała dla mnie mit o Krwawej Mary. Nie, żebym szczególnie mocno w niego wierzyła, ale wiecie… przezorny zawsze ubezpieczony :D







sobota, 23 maja 2015

38# Recenzja: Stephen King - Carrie






Lata ’70 ubiegłego wieku. Chamberlain w stanie Maine, typowe małe amerykańskie miasteczko, gdzie każdy zna każdego i wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą. Tam właśnie mieszka nastoletnia Carrie wraz ze swoją mamą. Tam chodzi do szkoły. Tam marzy o lepszym jutrze. Tam dokonuje zemsty.

Carrie nie jest taka, jak inne dziewczęta w jej wieku, chociaż mogłaby być zwyczajną, dobrze uczącą się nastolatką z gronem przyjaciół. To wina jej matki, której fanatyzm religijny zna cała okolica. Kobieta bardzo restrykcyjnie wychowuje swoją córkę, nie pozwalając jej na wiele rzeczy, nawet prawa natury uznając za grzeszne.

Carrie jakoś sobie radzi. Przyzwyczaiła się już do tego, że inni ją wyśmiewają. Mamę kocha, jednocześnie nienawidząc jej  za życie, jakie zmusza ją prowadzić. Chciałaby być normalna. Chciałaby mieć przyjaciół. Chciałaby pójść na szkolny bal.

Czara goryczy przelewa się, gdy dziewczyna po raz pierwszy dostaje miesiączkę. Koleżanki wyśmiewają ją, rzucają w nią podpaskami i tamponami, a biedaczka przerażona myśli, że umiera. Mama nie wyjaśniła jej, co to znaczy stać się kobietą. To wielkie, publiczne upokorzenie staje się pierwszym krokiem do tragedii, która wkrótce dotyka całe miasteczko.

Carrie skrywa sekret. Carrie umie coś, o czym innym się nawet nie śniło. I nie boi się tego wykorzystać, aby się zemścić na swoich oprawcach.

 

Debiut jednego z mistrzów grozy przez wielu uznawany jest za średnio udany w porównaniu z innymi jego książkami. Ja jednak mam sentyment do tej historii i uwielbiam ją w każdym calu. Nie nazwałabym „Carrie” horrorem, bardziej może thrillerem z elementami nadprzyrodzonymi. Takim moim paranormal thrillerem. Nie czułam grozy, nie była przerażona, jednak… Pewien niepokój się pojawił. Niepewność. Zwłaszcza, gdy zapadł zmrok.
Znałam już wcześniej tę historię i wiedziałam, co się wydarzy, mimo to Kingowi udało się mnie porwać. Pochłonęłam tę książkę w mgnieniu oka, czyniąc ją drugą najszybciej przeczytaną książką w tym roku. Czemu tak się wciągnęłam? Sama nie wiem. Może Carrie rzuciła na mnie urok?


 
W tej powieści jest tyle rzeczy, o których trzeba wspomnieć, że aż ciężko się zdecydować, od czego zacząć. Bo i forma jest tu specyficzna i bohaterowie jedyni w swoim rodzaju, i fabuła, jakiej jeszcze nie było, a nad tym wszystkim wiszący duch Stephena Kinga, którego styl jest tak bardzo jego i tak mocno nie do podrobienia.

W „Carrie” przeszłość miesza się z teraźniejszością. W toczącą się swoim torem historię wplecione są fragmenty książek, artykułów, a nawet policyjnych zeznań, które niejako przygotowują nas na to, że stanie się coś strasznego i niewyobrażalnego.  Obserwujemy trudne życie głównej bohaterki, ale trochę jakby z boku. Mamy wgląd w uczucia Carrie, wiemy, co robi, jednak odnosi się wrażenie, że to nie bezpośredni kontakt jest tutaj najważniejszy.

King wprowadził do swojej powieści pewne poczucie realności. Potrafił wymyślić naukowe uzasadnienie zdolności Carrie, a nawet sposób jego dziedziczenia. I za to duży plus! Mój wewnętrzny mały naukowiec zaiste się radował tym faktem. Radował się też rozwałką.
 

Carrie jest… specyficzna. Duży wpływ na nią ma wychowanie, jakie otrzymała od matki. Gdyby nie to,
byłaby normalną , fajną nastolatką. Myślę, że polubiłam ją. Chciałam dla niej dobrze, chociaż wiedziałam, co się wydarzy. Z jednym wyjątkiem – nie pamiętałam, jak zakończono film, a zakończenie książki trochę mnie zaskoczyło. Byłam pewna, że losy Carrie potoczą się jednak inaczej.
Podobało mi się, że główna bohaterka nie jest tutaj faworyzowana – bo często gęsto w książkach jest tak, że wszystko skupia się na protagoniście i to jego uczucia, jego przeżycia, jego myśli są najważniejsze. Z jednej strony niby tak ma być, bo w końcu po to opisuje się czyjąś historię, żeby no… opisać czyjąś historię, ale czasem to skupianie się na głównym bohaterze i stawianie go na piedestale staje się irytujące.

Najbardziej rzucającą się w oczy postacią jest matka głównej bohaterki. Naprawdę nie mam pojęcia, skąd ta kobieta się urwała. Schizofrenia paranoidalna – jak nic.

Ludzie ze szkoły Carrie nie przypominają nastolatków ze współczesnych, amerykańskich powieści młodzieżowych. Daje się wyczuć, że to inne czasy. Chociaż fascynacja szkolnymi balami już jest obecna.



„Carrie” zbiera różne recenzje i ludziom nie zawsze się podoba, bo nie jest straszna, bo bardziej młodzieżowa. Ja  i tak pozostaję wielką fanką tej historii i tylko nabrałam ochoty na inne dzieła Kinga. 







wtorek, 19 maja 2015

37# Recenzja: Rebecca Lim - Mercy. Miłosierna






Obudziła się po raz kolejny. W innym ciele, w samym sercu życia innej dziewczyny. Mieszka w niej niczym pasożyt, kieruje jej ciałem, myślami i słowami, które wypływają z jej ust. Dlaczego się tutaj znalazła? Jakie zadanie ma do wypełnienia tym razem? Komu pomóc? I kiedy to się skończy?

Ma na imię Mercy i nie wie, kim jest.

Tym razem ocknęła się w ciele nastolatki o imieniu Carmen, drobnej, niepozornej śpiewaczki zmierzającej wraz ze szkolnym chórem na koncert do małego miasteczka Paradise. Na czas pobytu dziewczęta będą pomieszkiwać u lokalnych rodzin. Nasza bohaterka trafia do Daley’ów – rodziny, nad którą wisi ponura trauma. Dwa lata temu zaginęła ich córka, Lauren, i do tej pory nie została odnaleziona. Rodzice utracili już wiarę w jej powrót i próbują pogodzić się ze stratą. Brat dziewczyny, Ryan, stara się na własną rękę szukać siostry i nie raz przez to wpakował się w kłopoty.

Mercy czuje, że dla Lauren może jeszcze nie być za późno. Z nieznanych sobie przyczyn postanawia pomóc Ryan’owi w poszukiwaniach. Musi jednak pamiętać, że to życiem Carmen teraz żyje i o jej dobro również powinna zadbać.



Anioł. To słowo kojarzy nam się z pięknym, niebiańskim duchem z wielkimi skrzydłami, który czuwa nad słabym człowiekiem lub unosi ognisty miecz walcząc ze złem.
Mercy jest aniołem. Podobno. Bo chociaż oficjalny opis fabuły powieści nas o tym informuje, tak w powieści to słowo pada może dwa razy i to wcale nie w odniesieniu do tego, jakiego rodzaju bytem jest główna bohaterka. Jej rzekoma anielskość kojarzyła mi się nieco z aniołami z Supernatural. Czyżby powiew inspiracji?

Fabuła książki biegnie w zasadzie dwoma torami. Pierwszy dotyczy tego, o czym wspomniałam wyżej – to jest nadprzyrodzoności głównej bohaterki. Wiemy o niej tylko tyle, ile wie ona sama. Czyli prawie nic. Poznajemy Luca – pięknego młodego mężczyznę, który zawsze przychodzi do niej w snach i udziela rad. Można by się było pokusić o stwierdzenie, że Mercy trochę się w nim podkochuje, ale dla mnie to wyglądało bardziej, jak zauroczenie uczennicy mistrzem.

Luc najwyraźniej wie, czym jest Mercy i dlaczego wędruje po ciałach innych dziewczyn, jednak nie kwapi się, żeby jej o tym powiedzieć. Czasem rzuci jakąś tajemniczą uwagę i zawsze przestrzega przed tajemniczymi ośmioma, którzy rzekomo czyhają na życie naszej protagonistki.

Drugi tor fabularny dotyczy ziemskiego życia Mercy – czy może raczej dziewczyny, w której ciele się znalazła – i to właśnie ten tor przeważa. Nie skupiamy się na szukaniu odpowiedzi na pytania o sens życia tożsamość naszego niby-aniołka ani cele jej wędrówki, chociaż dowiadujemy się tego i owego o jej przeszłości. Naszym priorytetem jest pomoc Ryan’owi w znalezieniu siostry. Najlepiej żywej. I chodzenie na próby chóru.

Na początku miałam problem z wciągnięciem się w fabułę tej powieści, ale potem poszło już z górki. Stylistycznie jest bardzo przyjemnie, a więc i czyta się dobrze i leciutko. Wątek z porwaną Lauren może i trochę przewidywalny (zwłaszcza, jeśli ktoś się naczytał kryminałów), ale mimo to ciekawy. Mnie się udało rozwikłać zagadkę i nie wiem, czy mam sobie gratulować czy raczej być zawiedzioną, że nie było trudniej. Chociaż w sumie… Nie jestem zawiedziona. Nie jestem zawiedziona nawet tym, że aniołów było mało. Autorka tak sprytnie wyważyła oba światy, że wszystko razem wyszło bardzo ładnie. Udało jej się stworzyć pewien specyficzny, lekko niepokojący klimat, który sprawia, że chętnie zrobiłabym z tej powieści grę w typie horroru, chociaż sama historia horrorem nie jest.
Podobało mi się.

Polubiłam Mercy. Spodziewałam się, że będzie jedną z tych słodkich, potulnych, raczej cichych księżniczek do ratowania, w których zakochują się największe ciacha w szkole. A tu proszę! Dziewczyna z pazurem, która potrafi o siebie zadbać i powalczyć słowem.
Mam nadzieję, że dane mi będzie poznać jej dalsze losy. Polskie wydania – czekam na was!


 

 





                   Książkowe Wyzwanie 2015



sobota, 9 maja 2015

36# Recenzja: Ava Dellaira - Kochani, dlaczego się poddaliście?






Opowiem Wam teraz o krótkiej historii pewnej krótkiej miłości. Pewnego dnia Mały Aniołek urządzał sobie spacery po królestwie  pewnym markecie i w jej małe rączki wpadła pewna książka. Książka miała tak cudowną okładkę, że ach i Aniołek doskonale już wcześniej o tym wiedziała. Tak, jak wiedziała, o czym jest owa książka i w sumie to nie miała zamiaru jej czytać. Mimo to otworzyła, przeczytała jedną stronę i przepadła. Koniec historii.



Laurel właśnie zaczęła naukę w liceum. Nie zna tam nikogo i nieszczególnie pragnie zdobyć przyjaciół. Odezwała się zaledwie raz czy dwa, gdy została o coś zapytana przez nauczyciela. Pewnego dnia w ramach zadania domowego jej klasa ma napisać list. Adresat może być dowolny – o ile jest nim osoba, która już nie żyje.
Ta jedna drobna praca domowa zapoczątkowuje cały szereg bardzo osobistych listów, które Laurel pisze do zmarłych sławnych ludzi, którzy z różnych powodów są jej bliscy – do Kurta Cobaina, Amy Winehouse, Jima Morrisona, Janis Joplin, Amelii Earhart i kilku innych. Listy te są swego rodzaju pamiętnikiem, dzięki któremu dziewczyna powoli próbuje uporać się z tragedią, która ostatnio spotkała jej rodzinę.




Laurel miała starszą siostrę. May była ucieleśnieniem wszystkich cnót – zawsze wyglądała pięknie, miała dobre oceny, rówieśnicy ją podziwiali, robiła same fajne rzeczy i potrafiła pogodzić skłóconych rodziców. Laurel podziwiała ją i kochała tak mocno, jak tylko młodsza siostra potrafi kochać starszą. Najbardziej bolało ją, kiedy May była smutna, dlatego starała się nie mówić i nie robić niczego, co mogłoby sprawić jej przykrość.
A teraz May nie żyje. I Laurel w głębi serca czuje, że to jej wina. 


Rodzice rozwiedli się na długo przed tym. Po śmierci May mama wyjechała do swej wymarzonej Kalifornii. Laurel została sama ze swoim bólem i jedynie zmarli potrafią jej wysłuchać.




Tak mniej więcej prezentuje się istota książki, która potrafiła mnie porwać po przeczytaniu zaledwie jednej strony. Laurel jest genialną narratorką, słowa pisane jej ręką czyta się z przyjemnością, chociaż niewiele jest w nich radości. Książka zaczyna się w najtrudniejszym momencie życia dziewczyny – więc już na wstępie nie jest wesoło. Jej siostra nie żyje. Osoba, która była słońcem, w którego blasku Laurel mogła się ogrzewać. Teraz to słońce zniknęło z nieba w wielkim rozbłysku umierającej gwiazdy. W życiu Laurel zapanowało zimno i wszechogarniający mrok. Musi jednak żyć dalej i jakoś uporać się ze stratą. Wybiera liceum, w którym nikt nie znał jej siostry – nie potrzebuje spojrzeń pełnych litości i ciągłych pytań o May i o to, jak sobie bez niej radzi. Zaczyna naśladować May, pożycza jej ciuchy, stara się zachowywać tak, jak zachowałaby się w danej sytuacji jej siostra. 


Życie Laurel rusza do przodu, jednak cień May ciągle nad nią wisi. I poczucie winy.  Wszystko to zawarte jest w pisanych przez nią listach. Razem z Laurel ruszamy w podróż do jej wnętrza, w czasie której dziewczyna odnajduje siebie taką, jaka jest naprawdę i godzi się z tym, co stało się z jej siostrą.




Polubiłam główną bohaterkę. Bardzo ją polubiłam. Polubiłam jej przyjaciół i to, jak w każdej chwili mogli na siebie liczyć. Jak potrafili się wspierać samym jedynie uśmiechem, nie zadając zbędnych pytań. Rozumiałam Laurel, rozumiałam jej ból, jej miłość i tęsknotę za siostrą.

Był też pewien chłopiec, było zakochanie i pierwszy związek bez zbędnej słodyczy.
 

Jak wspominałam już dwa razy byłam zakochana w tej książce już po pierwszej stronie. No właśnie. Byłam. Całość podobała mi się, owszem, i na pewno mogę ją zaliczyć do jednych z najlepszych książek tego roku. Jednak to uczucie zakochania ulotniło się po jakimś czasie, a powieść skopała mnie emocjonalnie.
Nie polecam czytać jej w gorsze dni, chyba że ktoś jest masochistą. Wtedy – proszę bardzo. Czytaj i płacz. Rozpaczaj nad swym losem.

No dobrze, może troszkę przesadzam. Ja nie płakałam. Nie wzruszałam się. Ale odczuwałam takie ciężkie, dołujące uczucie smutku. Bo taka właśnie jest ta książka. Niesamowicie smutna.






Wyzwania: Przeczytam tyle, ile mam wzrostuKsiążkowe Wyzwanie 2015



Ava Dellaira, Kochani, dlaczego się poddaliście? (Love Letters to the Dead), Wydawnictwo Amber, 
300 stron